W 100% popieram słowa Bakłażana, mam to samo i im dłużej jestem sama, tym bardziej czuję się przytłoczona nawet gdy niezobowiązująco się umówię z kimś na randkę, bo już wtedy zapala mi się czerwona lampka dotycząca wszelkich ograniczeń związanych z choćby tym, aby umówić się znowu
CO do tego rezygnowania z 'części siebie' dla kogoś. Niestety, ale jakiekolwiek relacje (już pomijając związki), gdzie mieszka sie z kimś i spędza z nim ileś czasu więcej niż we własnym towarzystwie wymagają takowych i nie zawsze jest to złe. Jeśli ktoś nienawidzi gotować, sprzątać, prać i robić całej reszty, mieszka sam i po prostu tego nie robi (żarcie na mieście, pralnia/wożenie rzeczy do prania rodzicom, syf w mieszkaniu w stanie ponadprzeciętnym) to związek z osobą choćby minimalnie wymagającą pod tymi względami może go zmienić "na plus". Nie mówię o nagłej przemianie bałąganiarza w pedanta, ale o chociażby zaprzestaniu takich 'haniebnych' praktyk jak rzucanie brudnych ciuchów na podłogę i myciu naczyń dopiero, gdy zapleśnieją lub zaczynają śmierdzieć. Ludzie często jednak postrzegają takie docieranie się i zmiany dla kogoś jako rewolucję w swoim życiu, zaczynają się z kimś umawiać i nagle przestają być sobą, porzucają znajomości, pasje, zainteresowania i drobne dziwactwa, próbują mniej przeklinać, imprezeować, pić i palić, odrzucają całą masę tych szczególików składających się na ich 'ja' i w efekcie z jednej strony tracą wszystko, co kiedyś było ważne, a z drugiej - w momencie, gdy związek powszednieje i przestaje się "starać", druga strona przeżywa szok, bo przecież 'ty byłaś taka kulturalna i porządna, CO SIĘ Z TOBĄ DZIEJE?!?!'.
Mówię to na podstawie własnych (i bliskich mi osób) doświadczeń i widzę, jakie błędy się popełnia - albo zbytnie zmiany dostosowawcze, które czynią w dluzszej perspektywie więcej złego niż dobrego, albo kompletny brak chęci do współpracy na jakiejkolwiek płaszczyźnie 'bo taka jestem, jak ci nie pasuje to sp***'.