Witam wszystkie (mniej lub bardziej) zagubione 4-ki
Jestem nowa- Zarówno na forum, jak i w temacie enneagramu i poszczególnych typów osobowości. Mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi za złe jak bez przedstawiania od razu przejdę do sedna i opiszę mój problem...
Pewnie takich wątków i ludzi było tutaj mnóstwo, ale jeden spamik w tą, czy w tamtą chyba nie zrobi duzej różnicy??
To, że jestem 4 raczej nie ulega wątpliwości. Robiłam testy kilka razy, a opisy 4 w 5 zdają się trafiać w samo sedno...
Mój problem- jak nie trudno zgadnąć- dotyczy związku. Wyniszczającego, destrukcyjnego i uwsteczniającego związku damsko- damskiego.
Mianowicie ja i moja była dziewczyna poznałyśmy się na pierwszym roku studiów. Połączyło nas wspólne mieszkanie.
Wówczas byłam zupełnie inna osobą. Studiowałam dwa kierunki, poznawałam nowe osoby, korzystałam z uroków mieszkania samej w innym mieście, czułam się w miarę niezależna i zdrowa. Oczywiście dręczyły mnie jakieś koszmary przeszłości, ale w gruncie rzeczy wspominam tamten okres jako czas mojego samorozwoju.
Po jakimś roku obrony przed bliższymi kontaktami, mojej współlokatorce (nazwijmy ją J), udało się ze mną bardziej spoufalić. Długo byłam nieufna, mając w pamięci inne bliższe relacje i rozczarowania z mojego życia, ale J była mną szalenie zauroczona. Zasypywała mnie komplementami, na które oczywiście jestem niezwykle łasa, była skłonna do wszelkich poświęceń, kreatywnym pomysłom na to jak sprawić mi radość i przyjemność nie było końca. Pomagała mi we wszystkich problemach i szczerze przejmowała się kiedy coś mnie trapiło.
Nigdy nie uważałam się za lesbijkę/biseksualistkę (żeby było śmieszniej- nadal się nie uważam) dlatego wyznanie mi miłości „nieprzyjacielskiej” było dla J nie lada problemem, ale stało się, mimo że mówiłam jasno i otwarcie o swojej orientacji.
Dziś wiem, że to skrajnie niedojrzałe oszustwo, ale w pewien sposób zmuszałam się do „nieprzyjacielskich” zachowań, które z czasem weszły mi w nawyk. Przy ówczesnym stanie rzeczy było mi całkiem wygodnie. Miałam przy swoim boku sługusa, który dowartościowywał mnie komplementami. To okropne- wiem i źle mi z tym... Mimo wszystko wydaję mi się, że pokochałam tę osobę. Zaskarbiła sobie moje zaufanie i spędzałyśmy razem praktycznie całe dnie. Nasze "szczęście" nie trwało długo. J stopniowo zaczęła mieć więcej czasu dla innych znajomości i zajęć. Nie prawiła mi już tylu komplementów, a na wspólnie spędzanym czasie zależało jej coraz mniej. Ja, ogołocona ze swojej prywatności i zajęć, które wcześniej werbowały moją uwagę, stałam się bezdusznym dręczycielem. Zrobiłam się chorobliwie zazdrosna, zakazywałam J znajomości ze swoimi byłymi wybrankami serca, szantażowałam uciekając się do najgorszych sposobów (brrr). W końcu J podjęła ostateczną decyzję, że to koniec naszego związku, ale..ale...ale.. początek ewentualnej przyjaźni! O ile kiedyś bardziej cieszyłabym się z przyjaźni niż związku, tak po tym wszystkim przekwalifikowanie uczuć wydało mi się dość abstrakcyjne. Aczkolwiek widmo definitywnego rozstania przerażało do tego stopnia, że postanowiłam spróbować. Starałam się przemianować swoje uczucia. Kiedy naprawdę z wielkim trudem, udawało mi się zająć myśli kimś i czymś innym, J dawała sprzeczne sygnały. Zaczynała mnie przytulać, dotykać tak jak kiedyś itd. itd. Wszystko natychmiast wracało: Moja depresja, poniżające błagania o to żebyśmy spróbowały jeszcze raz, deklaracje miłości. Za to J była nieugięta mówiąc, że już mnie nie kocha i że teraz chcę związku z kimś innym.
W takim cuchnącym gównie tkwimy do dzisiaj nie mając najmniejszego rozeznania w sytuacji, mieszkając pod jednym dachem i nieustannie się obserwując. Ja cierpię widząc, że Ona układa sobie życie z kimś innym, pęka mi serce, błagam ją o miłość,a ona miesza mnie z błotem. Kiedy uda mi się w miarę otrząsnąć po kolejnym poniżeniu, to J przychodzi z przeprosinami i mówi, że wszystko co powiedziała było nieprawdą, że jej bardzo zależy. Przytula mnie, ja czuję ulgę, a za jakiś czas jest znowu to samo.
Do tej pory za ten stan rzeczy obwiniałam jedynie siebie. Przez ponad rok straciłam wszystko co miałam. Zaniedbałam studia, siebie, swoich znajomych i pasje. Czuję, że stałam się jakimś warzywem, który nawet nie potrafi się wysłowić. Ponadto po każdej kłótni J wyrzuca mi jak bardzo zniszczyłam jej życie, odebrałam wolność i zdrowie. Wiem, że ma w tym wszystkim wiele racji.
Obecnie, po ostatniej kłótni, mamy ciche dni. Walczę ze sobą jak tylko mogę, żeby się nie złamać i nie zacząć wydzwaniać, bo wiem ,ze gdybym tak zrobiła to nic się nie zmieni. Mam obsesję. Ciągle myślę tylko o J. Przeanalizowałam całą znajomość, od początku początków i wiem, ze J to 2. Ja natomiast, jestem od Niej uzależniona, mam obsesję, ale średnio wiem co z tym fantem zrobić.
Boję się swojego powrotu na studia, konfrontacji z J i swojej niekonsekwencji. Boję się, że sobie nie poradzę, że będzie mi trudno bez jej pomocy jeżeli postanowi się już nigdy nie odezwać. Równie bardzo boję się tego, że przyjdzie jak gdyby nigdy nic, przytuli mnie lub pocałuję i wszystko zacznie się od nowa.
Oj wyszedł mi z tej historii niezły tasiemiec, ale liczę na to, że może komuś będzie się chciało to przeczytać do snu
Co o tym myślicie? Czy udałoby się zbudować normalną relację z takim przykrym bagażem doświadczeń? Dlaczego tak się stało? jbjhvgyvukn .....
Temat zostaje przeniesiony już do istniejącego, takie samego. Proszę nie dublować tematów. Aleksandrowa